VOLVO 940 vs. Gruzja, Armenia i Turcja (p.)

VOLVO 940 Kombi 2.4 TiC z automatyczna skrzynią biegów ZF

Jako, że przez prawie miesiąc samochód był praktycznie naszym domem, zawożąc nas chwilami na ponad 2500 m.n.p.m. i prawie 4000 km od Warszawy, a do tego byliśmy od niego pełni zależni, należy się mu osobny wpis.

Na wstępie specjalne podziękowania dla: www.naprawavolvo.pl za nieocenioną pomoc w przygotowaniu samochodu do wyjazdu.

v_fan

 

Na wyjazd do Iranu, który z różnych przyczyn przerodził się w wyjazd do Gruzji, Armenii (i Turcji oczywiście), liczący w sumie 11 000 km pojechaliśmy w 4 osoby prawie 20 letnim Volvo 940 Kombi ze 122 konnym 2.4 l Turbo Dieslem z Intercoolerem. Samochód z 1995 roku w momencie wyjazdu miał 495 145 km przebiegu.

20140822_191715_Richtone(HDR)_1
Przełęcz Ulgar Geçidi (ponad 2500 m.n.p.m.). Północno wschodnia Turcja. Niedaleko przejścia granicznego Gruzja / Turcja.

 

wpid-20140821_121542_richtonehdr_1.jpg
Wschodni brzeg jeziora Sewan (1900 m.n.p.m). Armenia. (tak, w znaku jest dziura po kuli)

 

wpid-20140819_173025_richtonehdr_1.jpg
Lagodekhi, Gruzja.

 

Gdzieś na wschodzie Turcji.
Gdzieś na wschodzie Turcji.

 

Symbolicznie: 500 000 km w południe na jeziorem Sewan na 1900 m.n.p.m. w Armenii (starej jak świat).
Symbolicznie: 500 000 km w południe na jeziorem Sewan na 1900 m.n.p.m. w Armenii (starej jak świat).
20140809_090647_Richtone(HDR)_1
oficjalny „szczyt” Transalpiny: 2150 m.n.p.m. Rumunia
20140809_091730_Richtone(HDR)_1
DN67C po zboczeniu z utartego szlaku: 2176 m.n.p.m. Transalpina. Rumunia

Ze względu na obrany kierunek i związany z nim brak możliwości potencjalnych napraw po drodze (w tamtych rejonach VOLVO jest marką kompletnie nie znaną, a co za tym nie ma szansy na żadne części zamienne) konieczne było dokładne sprawdzenie samochodu, wykonanie normalnych czynności serwisowych i usunięcie drobnych usterek.

Okazało się, że na szczęście nie ma tak dużo do zrobienia (choć i tak poniesione koszty były prawie równe wartości rynkowej samochodu):

wymiana rozrządu & naprawa kilku drobiazgówhttp://www.naprawavolvo.plnajlepszy i jedyny za razem serwis klasycznych VOLVO, do którego jest sens jechać w okolicy Warszawy. Mateusz & Łukasz nie dość, że mają naprawdę imponującą wiedzę o 900’setach (znają chyba wszystkie możliwe niuanse związane z tym modelem) to jeszcze widać, że zajmowanie się tymi samochodami sprawia im frajdę. Chłopaki mają jeszcze jedną cechę (tak wszędzie poszukiwaną), która sprawia, że jest to serwis wręcz idealny – MYŚLĄ. Dostrzeżenie kończącego się regulatora napięcia czy zaciętego zaworka w zakrętce zbiornika wyrównawczego płynu chłodniczego – to właśnie takie drobiazgi świadczą o profesjonalizmie i myśleniu. Jestem przekonany, że tylko dzięki ich zaangażowaniu przez cały wyjazd nie mieliśmy żadnej awarii czy choćby najmniejszej usterki. Koniec końców ostateczną decyzję o wyruszeniu na wyjazd VOLVO podjąłem po ich ocenie (potwierdzanej nawiasem mówiąc również przez Oktabę), że samochód jest w dobrym stanie i podoła trudom podróży.

 

www_volvo
http://www.naprawavolvo.pl

Dla użytkowników (do których osobiście się nie zaliczam) portalu społecznościowego Facebook:

face_volvo
https://pl-pl.facebook.com/pages/naprawavolvopl/531881226842074

wymiana tarcz i klocków hamulcowych z przodu i z tyłu (Wysokie góry wykazały zatrważająco niską jakość dostępnych części zamiennych. Mimo założenia jednych z najlepszych i najdroższych części, mimo bardzo oszczędnego używania oraz intensywnego hamowania silnikiem, dwukrotnie zaczęły się grzać. Uprzedzając ewentualne uwagi – samochód nie był przeciążony – bagaży wzięliśmy zapobiegawczo bardzo oszczędnie. Dzięki szybkiej reakcji nie doprowadziliśmy do ich nadmiernego przegrzania – działały bezbłędnie przez cały wyjazd i działają nadal) oraz naprawa kilku drobiazgów – podziękowania dla serwisu http://www.oktaba.com.pl za profesjonalizm, uczciwość i sumienność. Jeśli z jakiś powodów nie będę w stanie dotrzeć do chłopaków z naprawavolvo.pl wrócę do Oktaby z czystym sumieniem.

naprawy własne: jakieś drobiazgi w oświetleniu wnętrza i… naprawa klimatyzacji. Po wątpliwej jakości próbie uzdatnienia klimy przez jeden z warszawskich serwisów (jako, że tylko na 99% jestem pewien, że to oni spartolili, nie wymienię nazwy serwisu) podjęliśmy z a. próbę samodzielnej naprawy. Okazało się, że dziurawa jest chłodnica klimatyzacji. Tuż przed wyjazdem, późno w nocy przy piwie bez większego przekonania postanowiliśmy sprawdzić na forum volvo czy jest jakaś nadzieja dla nas (w trakcie wyjazdu spodziewaliśmy się temperatur przekraczających 40 stopni). Dość szybko trafiliśmy na wątek: http://volvoforum.pl/viewtopic.php?t=31067 Okazał się strzałem w dziesiątkę. Wypatrzyliśmy odpowiednią chłodnicę w pobliskim Tarczynie w firmie http://www.valdi-chlodnice.pl Koło północy zeszliśmy z latarką do samochodu tylko żeby potwierdzić czy będzie pasowała i bladym świtem pojechaliśmy ją nabyć. Do południa uporaliśmy się z założeniem nowej chłodnicy (banalna sprawa i faktycznie nie trzeba zdejmować zderzaka ani mieć żadnych specjalistycznych narzędzi, choć przydaje się druga para rąk przy wyciąganiu starej i wkładaniu nowej). Przy okazji przewiercając pozrywane przez niewymieniany już serwis śruby trzymające górną część pasa przedniego i montując w ich miejsce nowe. Potem nabicie klimatyzacji, wielka chwila niepewności i… działa. Zarówno przez cały wyjazd jak i aktualnie. Kosztowało to ułamek tego co życzył sobie rzeczony warsztat, a do tego wykonaliśmy to o niebo lepiej. Także podziękowania dla użytkownika Iwan z wątku http://volvoforum.pl/viewtopic.php?t=31067 – dzięki niemu oszczędziliśmy masę pieniędzy i nie umarliśmy z gorąca w najgorszych momentach.

Kilka słów o VOLVO 940 na trasie.

zawieszenie: wyższe od współczesnych samochodów, proste i niesamowicie wytrzymałe zawieszenie 940’tki było idealne na taki wyjazd. Mimo, że około 1000 km przejechaliśmy drogami gruntowymi średniej, złej, a okresowo fatalnej jakości nie sprawiało żadnych problemów. Ani razu nie brakowało nam prześwitu, ani razu o nic nie przytarliśmy (no poza jednym przypadkiem w Gruzji gdy w pogoni za idealnym miejscem na camping na dziko wjechaliśmy w miejsce gdzie nawet autochtoni zapuszczali się jedynie terenówkami z co najmniej 2″ liftem. Przy wyjeżdżaniu delikatnie przytarliśmy tylnym tłumikiem. Beż żadnych szkód jednak), ani razu nie musieliśmy rezygnować z wjazdu w miejsce, które nas interesowało. Zawieszenie przetrwało podróż bez szkód i nadal jest w stanie takim jak przed wyjazdem.

silnik: przy wyjazdach, w których do pokonania w krótkim czasie jest ponad 10 000 km nie ilość koni mechaniczych się liczy, a moment obrotowy i trwałość. Jeśli mamy do przejechania ciągiem 1500 km i tak realną prędkością podróżną jest przedział 90 – 110 km/h. I wiąże się to z tym, że nie ma szansy zachować przez kilkanaście godzin non stop tak dużej koncentracji jaka jest wymagana przy wyższych prędkościach (zbyt to wykańczające). Poza tym dochodzą ograniczenia prędkości, słaba jakość dróg, podwyższone spalanie powyżej 100 km/h (co przy prawie 1000 l. paliwa ma niebagatelne znaczenie). Stąd 2.4 TiC w VOLVO jest naprawdę dobrym kompromisem między możliwościami, a spalaniem. Największe dla mnie zaskoczenie to sposób pokonywania naprawdę dużych wertepów – przy prędkości „pełzającej” miało się wrażenie, że nic nie jest w stanie zatrzymać samochodu. Żadne, prawie pionowe nawet wzniesienie nie robiło na silniku żadnego wrażenia; pokonywał je z niebywałą wręcz łatwością i godnością.

olej silnikowy: hmm… spore zaskoczenie – prawie 20 lat, prawie pół miliona kilometrów (a w trakcie ponad), silnik znany z tego, że olej raczej bierze, 11 000 km i… dolałem 2,5 litra!

spalanie: najmniej w Turcji – wyniki na poziomie 6,5 l/100km nie były czymś nadzwyczajnym (0czywiście im więcej zatłoczonych miast i wysokich gór tym i spalanie wyższe). Średnio w Turcji około 7,5 l/100km. Najgorzej w Gruzji – tu spalanie chwilami dochodziło do 11 l/100km (mam spore wątpliwości co do jakości gruzińskiego paliwa. Mimo tankowania głównie droższego Euro Diesla i tankowania go na bardzo dobrze wyglądających sieciowych gruzińskich stacjach Socar tylko w Gruzji samochód dymił przy odpalaniu i w trakcie jazdy. Tylko w Gruzji po odpaleniu przez chwilę pracował nierówno. Po przejściu na Tureckie paliwo wszystko to zniknęło jak ręką odjął, a spalanie mimo podobnych warunków drogowych i tankowaniu tańszego Diesla /Motorina/ wróciło w okolice 7 l/100km)

komfort: 940 – no further comment 🙂

– „wady” (choć to bardzo subiektywne):

Automatyczna Skrzynia Biegów – od momentu kupienia samochodu w 2006 roku nie mogę się do niej przekonać. I nie chodzi o to, że coś jej dolega. Po prostu wolę samodzielnie decydować o zmianie biegu niż zdawać się na hydrauliczny „umysł”. Najbardziej irytowała w najwyższych częściach gór. Choć żeby oddać jej sprawiedliwość, w zatłoczonych miastach była dużym ułatwieniem.

Skórzane, czarne siedzenia – pełne słońce, 40 stopni na zewnątrz – weź tu na tym usiądź…

Podsumowując:

Samochód sprawdził się rewelacyjnie. Przez cały wyjazd nie mieliśmy z nim żadnych problemów.

940’tka ze względu na niezawodność, komfort podróżowania, wielkość i idealne na gorsze drogi zawieszenie jest stworzona do tego typu wyjazdów. Gdyby jeszcze tylko miała symetryczny napęd 4×4 z Subaru Forestera… pomarzyć można.

Podsumowanie – trasa, koszty, granice, drogi (p.)

W sumie przez 23 dni byliśmy w 7 krajach (Słowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria, Turcja, Gruzja, Armenia). Bez problemów 14 razy przekraczaliśmy granice. Trasa wiodła w ogólnym zarysie następująco:

trasa

Dorobiliśmy się imponującej w unijnej rzeczywistości ilości pieczątek w paszportach:

 

Przejechaliśmy praktycznie 11 000 km

Stan licznika na początku: 495 145 km (7 sierpnia)
Stan licznika na koniec: 505 650 km (29 sierpnia)

Zużyliśmy łącznie: 833,49 litrów ON

Średnie spalanie z całego wyjazdu wyniosło: 7,64 l/100 km (około 60% trasy stanowiły w większości wysokie góry)

Koszty paliwa to około: 4500 PLN

Cena jaką realnie płaciliśmy za litr Diesla na stacjach (sierpień 2014):

Polska: 5,23 PLN
Węgry: 422 HUF (forint) – 5,64 PLN
Bułgaria: 2,6 BGN (leva) – 5,59 PLN
Słowacja + Rumunia – ze względu na wysokie ceny nie tankowaliśmy
 
Turcja: 4,25 TRY (lira) – 6,28 PLN
Gruzja: 2,27 GEL (lari) – 4,21 PLN
Armenia: 460 AMD (darm) – 3,59 PLN
 
(generalnie pokrywały się z cenami podawanymi przez serwis: http://www.e-petrol.pl) i ciekawostka: we wszystkich ww. oraz w Rumunii i na Słowacji LPG (aka. GPL) dostępny był na większości stacji.

Jakość paliwa (diesel): poza Gruzją – bez najmniejszych zastrzeżeń

Sposób płatności za paliwo:

– Polska, Węgry, Bułgaria, Turcja: bez przeszkód zwykła kartą płatniczą (mini uwaga –  na zachodzie Turcji spotykaliśmy naprawdę dobrze wyglądające stacje, na których cena Motoriny /diesel/ była ponad 30% niższa od konkurencji: 3,19 TRY vs. 4,30 TRY. Na większości z nich nie dało się jednak zapłacić naszą kartą. W końcu na którejś z rzędu udało się. Jako ciekawostkę dodam, że wynik spalania samochodu na tym najtańszym paliwie wyniósł 7,20 l/100 km)

– Gruzja i Armenia: gotówką odpowiednio w Lari i Darm’ach (na stacjach byliśmy dopytywani czy aby na pewno mamy Lari bo kartą i walutą to się nie da)

Awarie samochodu: brak

Opłaty za drogi (w przybliżeniu): 290 PLN

winieta słowacka na 1 m-c /naklejka/: 60 PLN (14€)
winieta węgierska na 1 m-c /elektroniczna/: 73 PLN (17€)
winieta rumuńska na 1 m-c /elektroniczna/: 30 PLN (7.00 €)
winieta bułgarska na 1 m-c /naklejka/: 56 PLN (13.00 €)
Bułgaria most w Ruse: 17 PLN (dwa razy po 2.00 €)
Bułgaria „dezynfekcja” przy wjeździe z Turcji: 12 PLN (3.00 €)
winieta turecka HGS /naklejka/ płatne za odcinki: 53 PLN (35 TRY)*

Wjazd/wyjazd Armenia: 224 PLN

wjazd 50$ / wyjazd 20$

Prom przez fragment morza Marmara: 90 PLN (60 TRY)

Koszty związane z przejazdem zamknęły się w kwocie 1300 PLN na osobę

Noclegi (średnio ca. 35 PLN od osoby): jako, że zdarzyło nam się nocować na dziko i kilka razy jechać całą noc w sumie wyszło około 560 PLN na osobę.

Ile w takim razie kosztuje właściwie miesięczny wyjazd, na którym praktycznie codziennie widzi się co innego, jedzie się tam gdzie ma się ochotę i zostaje na dłużej tam gdzie podoba się najbardziej? Ano tyle co przeciętny 10 dniowy all inclusive last minute, na którym czas spędzimy zamknięci w ośrodku robiąc i widząc codziennie to samo. Chyba, że wybierzemy się na jedną z „wycieczek fakultatywnych za dodatkową opłatą” którą spędzimy w dzikim tłumie, wracając w… zdenerwowani. Trudny wybór…

 

Dwa słowa o granicach i HGS – systemie poboru opłat za drogi w Turcji

Polska/Słowacja (Barwinek): brak granicy, winieta kupiona tuż po przekroczeniu „granicy”.

Słowacja/Węgry (Milhost): brak granicy, winieta kupiona tuż po przekroczeniu „granicy”.

Węgry/Rumunia (Borș): granica jest (obskórna). Kolejki brak. Kontroli brak. Winieta kupiona tuż po przekroczeniu granicy.

Rumunia/Bułgaria (Ruse): granica jest. Kolejki brak. Kontroli praktycznie również brak. Winieta kupiona tuż po przekroczeniu granicy.

Bułgaria: Opłata za most w Ruse w okienku tuż przed granicą. Szlaban otwiera się po uiszczeniu opłaty temu kogo nie widać ze względu na ilość dymu papierosowego w budce poboru opłat.

Bułgaria: opłata za „dezynfekcję” przy powrocie z Turcji – raczej żenujący proceder mający na celu jak sądzę, podreperowanie chwiejącego się budżetu Bułgarii. Polega na przejechaniu przez pas, na którym podwozie polewane jest wodą… – opłata nie do uniknięcia w kwocie 3.00 €.

Bułgaria/Turcja (Malko Tarnovo): granica jest. Kolejki brak. Kontrola jest. Brak opłaty za wjazd samochodem.

Tu kilka słów komentarza – w internecie można doszukać się opisów dantejskich scen i trudności robionych przez tureckich pograniczników (długi czas oczekiwania, skomplikowana procedura wprowadzenia samochodu, drobiazgowa kontrola itp.). Taki też przekaz dostaliśmy od spotkanych na przejściu granicznym Malko Tarnovo Polaków. Bzdura!!! Przekraczaliśmy granicę turecką w sumie 4 razy. Ani razu nie spotkaliśmy się z żadnymi utrudnieniami (jedynie raz, w Sarp: Turcja/Gruzja musieliśmy odstać 1h 50 min ale kontrola była już standardowo bezproblemowa). Faktycznie wprowadzenie samochodu na terytorium Turcji wiąże się z dodatkowymi czynnościami, a całość przebiega następująco:

1 okienko: kontrola paszportowa (wszyscy razem)

2 okienko: kierowca rejestruje samochód (okazanie dowodu rejestracyjnego, zielonej karty, chyba prawa jazdy)

3 „okienko”: kierowca symbolicznie uchyla bagażnik, a customs symbolicznie do niego zagląda

standardowa „bramka”: symboliczne okazanie paszportów

Z tą wiedzą zajmuje to w porywach do 10 minut.

 

Wyjazd nie wymaga żadnych dodatkowych czynności odnośnie pojazdu. Okazanie paszportów i w drogę. Raz przy wyjeździe celniczka oznajmiła, że mam się udać z samochodem na groźnie brzmiący x-ray, potwierdzając to stosownym wpisem w paszporcie. O! ciekawie będzie pomyślałem. Jakież było moje zaskoczenie, gdy podszedł koleżka w mundurze, z szelmowskim uśmiechem osoby ujaranej na błogo i… w okularach przeciwsłonecznych (choć zmierzchało się już, a do tego wisiały chmury burzowe). Hmm, przypomniałem sobie wpis z paszportu: „XRAJ” i pomyślałem, że Turcy jednak też mają poczucie humoru. Xraj kazał otworzyć bagażnik ale nim klapa otworzyła się do końca kazał ją zamknąć, jakby zapomniał po co się otwierała i dał znak, żeby już sobie jechać.

O czym należy pamiętać?

– w trakcie wjazdu do Turcji właściciel samochodu pozostaje z nim i normalnie przejeżdża. Pasażerowie przechodzą osobno. Wszyscy spotykają się po drugiej stronie granicy.

– przed wyjazdem trzeba dopytać ubezpieczyciela czy wystawiana przez niego Zielona Karta obejmuje Turcję

– po wjechaniu na terytorium Turcji samochodem, właściciel nie może go opuścić bez samochodu

*HGS: internet bardzo zaciemnia (a brak angielskiej wersji strony systemu nie ułatwia) obraz bardzo prostej w sumie zasady działania. W Turcji płacimy wyłącznie za przejazd niektórymi odcinkami dróg ekspresowych i autostrad. Opłata odbywa się na zasadzie pre paid poprzez odczyt na bramkach naklejki RFID. Nie trzeba mieć od razu wykupionej naklejki – na bramkach nie ma żadnych szlabanów, a wyłącznie komunikat świetlno dźwiękowy. Mamy 7 dni od momentu przejechania bramki na opłacenie przebytego płatnego odcinka.

Jak nabyć naklejkę? Udajemy się na pocztę – PTT (Post Telephone & Telegraph) – i jest to zarazem jedyne miejsce gdzie możemy to załatwić:

images

 

Wypełniamy krótki formularz (niestety dostępny wyłącznie po turecku). Okazujemy paszport, dowód rejestracyjny. Zostajemy zarejestrowani w systemie elektronicznym. Płacimy 35 TRY (5 opłaty manipulacyjnej, 30 do wykorzystania na przejazdy). Dostajemy naklejkę

HGS_sticker_number

 

którą przyklejamy na przedniej szybie od wewnątrz, pod lusterkiem

 

hgs szyba

 

i pozamiatane. Od tej pory w czasie przejazdu przez bramki zaczyna nam się świecić zielone światło i ustaje irytujące wycie. Stan kasy możemy sobie po numerze rejestracyjnym sprawdzać w internecie na stronie https://hgsmusteri.ptt.gov.tr/bosCSC/violation.jsf

HGS_debit

 

W razie wątpliwości bez problemu można uzyskać informacje korzystając z adresu email: hgs@kgm.gov.tr (informacje przetestowane osobiście):

koresp

Wszystkie informacje na temat systemu HGS są pod adresem: http://hgsmusteri.ptt.gov.tr – po zastosowaniu google translate nawet da się z grubsza zorientować o co chodzi.

Turcja/Gruzja (Sarp): – granica jest. Kontrola jest ale szybka i bezproblemowa. Brak opłaty za wjazd samochodem. Aktualnie Polacy nie potrzebują wiz do Gruzji. Po wjeździe można przebywać rok. Samochód 90 dni po czym jak powiedziała mi celniczka musi choćby na 10 minut wyjechać z Gruzji i może wjechać ponownie na 90 dni.

Jedyne przejście graniczne w ciągu całego wyjazdu na którym staliśmy (1,5h). Jak się okazało i tak wyjątkowo krótko – norma to 4 do 8 godzin. Jest dziwne. Dojazd od strony Rize do przejścia. Pogranicznik kieruje z powrotem osobną częścią drogi w kierunku Rize/Trabzon, na której ciągnie się sznur samochodów jak się okazuje czekających w kolejce do granicy. Trzeba ustawić się na końcu i cierpliwie zaczekać. W sumie szybko zleciało na przyglądaniu się rozgardiaszowi do okoła.

– po wjechaniu na terytorium Gruzji samochodem, właściciel nie może go opuścić bez samochodu

Gruzja/Armenia: granica jest. Kontrola jest ale bezproblemowa. JEST opłata za wjazd samochodem. Polacy nie potrzebują wizy.

Po kontroli paszportowej udajemy się do niepozornego szarego budynku po prawej z napisem Brokers Office, w którym przez okno widać długą ławę z 4 urzędnikami i grupą kłębiących się przed nimi trochę w bezładzie ludzi. Po prawej jest okienko banku/kantoru (bez przekrętów na kursach). Bardzo przydaje się znajomość rosyjskiego dzięki czemu nie musimy czekać w ponadstandardowej kolejce do jedynego z urzędników, który trochę zna angielski. Jeden z urzędników ze szczerym uśmiechem i życzliwie (jesteśmy jedynymi turystami, reszta to kierowcy TIR’ów i jeden Rosjanin z rodziną ewidentnie często tu bywający) zaczyna się nami zajmować – kserowanie dowodu rejestracyjnego, paszportu, chyba prawa jazdy. Tu mała uwaga: po raz kolejny okazuje się, że w formularzu trzeba podać rodzaj pojazdu – warto mieć w telefonie zdjęcie swojego samochodu z widoczną tablicą rejestracyjną dzięki czemu urzędnik nie ma wątpliwości co wpisać. Wypełnia różne kwity. Grzecznie i uczciwie informuje nas, że najkrótszy czas na jaki możemy wprowadzić samochód na terytorium Armenii to 14 dni i kosztuje to w przeliczeniu na USD: za wjazd 50$ (wraz z opłatą manipulacyjną) i 20$ płatne przy wyjeździe (jesteśmy na to przygotowani, zasięgnięta wcześniej w internecie informacja mówiła o 80$). Wszystko nam zapisuje. Udajemy się do banku/kantoru w rogu pokoju. Płacimy. Wracamy z potwierdzeniem. Dostajemy kwit A4 po armeńsku. Podchodzimy z nim do ostatniego z urzędników, który z uśmiechem i impetem przybija ogromną pieczęć i mamy drogę wolną. Bez kwita nie da się wjechać bo za odprawą paszportową jest stalowa brama, która jest otwierana dopiero po okazaniu ww. dokumentu. Łącznie można się zamknąć w 30 minutach ze wszystkim.

Wyjazd innym, mniejszym przejściem. Z „poprowadzeniem za rączkę”, przez uprzejmą, mówiącą biegle po angielsku urzędniczkę. Oczywiście 20$ trzeba było zapłacić. Otrzymany przy wjeździe kwit zostawić urzędniczce.

– po wjechaniu na terytorium Armenii samochodem, właściciel nie może go opuścić bez samochodu

Armenia/Turcja: BRAK PRZEJŚĆ GRANICZNYCH – kraje są formalnie w stanie wojny, choć od bardzo dawna ma ona charakter wyłącznie dyplomatyczny. Nie zmienia to faktu, że z Armenii do Turcji trzeba wracać przez Gruzję lub Iran.

 

Drogi, samochody, kierowcy i policja:

Przez cały przejechany dystans umęczyłem się i kląłem pod nosem dwa razy: w Gruzji w Batumi i jego okolicy oraz… w Polsce. Fatalne drogi i nieustępujący im kroku fatalni kierowcy! Jeżdżą skrajnie egocentrycznie z pogardą dla innych (Lasha z Batumi dumnie nazywał to „crazy georgian drivers” ale jest nic innego jak po prostu chamstwo). Pocieszające jest to, że jeśli ktoś radzi sobie za kierownicą w polsce bez problemu poradzi sobie wszędzie po tej trasie.

Słowacja: drogi dobre, wszyscy jeżdżą bardzo przepisowo. Policji nie widać.

Węgry: drogi bardzo dobre, wszyscy jeżdżą przepisowo. Policja jest ale jeśli nie łamiemy przepisów nie interesuje się nami.

Rumunia: biorąc pod uwagę słaba sytuację ekonomiczną kraju i ilość gór drogi akceptowalne lub dobre. Kierowcy jeżdżą w miarę przepisowo. Policji nie widać.

Bułgaria: drogi dobre. Kierowcy jeżdżą w miarę przepisowo. Policji nie widać.

Turcja:

Drogi fantastyczne, a biorąc pod uwagę górzystość kraju wręcz genialne. Turcy zaczęli budować drogi dopiero pod koniec lat 80’tych i to co udało im się osiągnąć jest wręcz niebywałe. Nigdzie w Europie nie zdarzyło mi się jechać tak równymi fragmentami autostrad. Poza odcinkami w kompletnie odludnych miejscach bądź w bardzo wysokich górach praktycznie wszystkie drogi maja po dwa pasy w każdą stronę i pozbawione są ostrych zakrętów. Powoduje to, że jeździ się banalnie prosto i szybko. Stacje benzynowe i parkingi są bezproblemowo często.

Osobną kwestią jest ruch w miastach w środkowej i wschodniej części Turcji (o zachodzie nie ma co gadać bo bliższy jest naszemu zachodowi) – ponownie w internecie oraz u spotkanych polaków relacje były tyle zbieżne co nie mające nic wspólnego z rzeczywistością. Mówiły o kompletnym chaosie, chamstwie i brak poszanowania przepisów. Hmm… najprostsza i najkulturalniejsza jazda po zatłoczonym mieście z jaką do tej pory miałem do czynienia to właśnie miasta tureckie. Faktycznie przepisy (światła, znaki pierwszeństwa) są tu raczej jedynie sugestią ale poniekąd to rozumiem. Przy takim natłoku samochodów nikt nigdzie by nie dojechał kurczowo trzymając się przepisów. Najważniejsze o czym należy pamiętać to, że użycie klaksonu w odróżnieniu od Europy nie ma wydźwięku agresywnego (zresztą słychać to od razu w sposobie używania), a jedynie charakter przyjazno ostrzegający (na zasadzie: „gdybyś przypadkiem się zamyślił to ja tak nieśmiało przypominam, że jestem po Twoje prawej co byś nie uszkodził sobie samochodu wjeżdżając we mnie). Wszystko działa, nikt się nie irytuje, samochody nie są poobcierane (jak to ma miejsce w Hiszpanii na przykład). Bez problemu i nad wyraz sprawnie udaje się dotrzeć w zaplanowane miejsce. Kierowcy są naprawdę wyrozumiali.

Ograniczenia prędkości na drogach pozamiejskich: jako że nasza prędkość przelotowa była poniżej ograniczeń (w granicach 90-100km/h) to kompletnie nas nie dotyczyły. W przypadku większych ograniczeń trzymałem się lokalesów czyli nadal jechałem 90-100km/h.

Światła przeciwmgielne: z niezrozumiałych dla mnie powodów 70% tureckich kierowców, bez względu na warunki atmosferyczne jeździ w nocy na światłach przeciwmgielnych – bardzo to irytujące

Policja: dość rzadko widoczna, właściwie jedynie przy kontroli prędkości. Z dużym wyprzedzeniem są umieszczane zwykłe znaki, wzmacniane następnie przenośnymi znaki, że będzie kontrola prędkości. Potem pachołkami następuje zwężenie drogi do jednego pasa i są zatrzymywani wyłącznie Ci, którzy mimo tak wyraźnych ostrzeżeń nie zastosowali się.

Jandarma: tak jak Policja operuje na terenach zurbanizowanych tak Jandarma przejmuje jej funkcje na rubieżach pełniąc również funkcje militarne. I tak jej posterunki występują na terenach niestabilnych (np: Kurdystan) lub zagrożonych przemytem. Na wschodzie co jakiś czas je mijaliśmy. Część ewidentnie była aktualnie niewykorzystywana ale w przypadku niektórych za workami z piaskiem widać było transportery opancerzone, ze dwa razy czołgi i karabiny. Przez cały wyjazd do kontroli załapaliśmy się tylko raz i to właśnie do Jandarma – uśmiechnięty młodziutki żołnierz jak nas zobaczył właściwie niczego więcej nie chciał tylko machnął ręką by jechać dalej.

Banalnie prosty i przyjazny kraj do poruszania się samochodem.

Gruzja: dużo słów niecenzuralnych ciśnie się na usta na temat kierowców w okolicach bliższych i ciut dalszych od Batumi oraz w samym Batumi. Pozostałe regiony były normalne.

Drogi: poza Batumi (w którym udało mi się w ostatniej chwili uniknąć symbolu radzieckiego wschodu – studzienki po środku drogi bez pokrywy) akceptowalne lub normalne.

Policja: właściwie w każdej, nawet najmniejszej miejscowości przy głównej drodze jest nowoczesny komisariat. Policja jeździ nowymi samochodami klasy średniej (Skoda Octavia). Czymś zupełnie dla nas nowym było to, że jadący radiowóz zawsze ma włączone sygnały świetlne co wcale nie oznacza, że jedzie do wezwania. Gdy chcą kogoś zatrzymać zaczynają gadać przez megafon. W miejscowościach trzymaliśmy się ograniczeń prędkości.

Samochody: w Batumi i okolicach 80% samochodów bez względu na wiek i klasę nie posiada przedniego zderzaka (chciałbym myśleć, że chodzi o lepsze chłodzenie silnika ale obawiam się, że jest to pokłosie kultury jazdy). Około 80% z tych 80% nie posiada również tylnego zderzaka. Około 60% z tych 80% pozbawiona jest również pozostałych części przedniej karoserii (maski, błotniki). A około 80% z tych pierwszych 80% ma na wszelkie możliwe sposoby pękniętą przednią szybę.

Armenia:

Drogi: normalne choć trzeba się liczyć z tym, że mogą pojawiać się odcinki drug gruntowych opisanych na mapie jako drogi krajowe (wschodni brzeg jeziora Sewan to właśnie w dużej częsci taki przypadek)

Policja: obecna właściwie non stop szczególnie w miastach i większych miejscowościach. Niesamowicie aktywna – w trakcie przejazdu przez miejscowości radiowozy non stop kogoś zatrzymywały. Zasada z sygnałem świetlnym identyczna jak w Gruzji. Samochody również nowe (Toyota Corolla i Toyota Landcruiser)

 

Podsumowując: od strony poruszania się samochodem i przekraczania granic kompletnie bezproblemowy wyjazd

Powrót (p.)

Początkowo plan zakładał wyjazd z Alaçatı dopiero w nocy. Ze względu jednak na obecne od połowy wyjazdu, a obecnie coraz częściej pojawiające się obawy części grupy czy aby na pewno zdążymy wrócić do polski, wyruszyliśmy koło 16:00. Stanęło na tym, że jedziemy ile się da i jako, że poprzednią noc spędziliśmy jadąc to tym razem zatrzymujemy się na noc w Otelu. W ten sposób koło 23:00 wieczorem pojawiliśmy się w Bursie (około 500 km od Alaçatı). Szybkie i bezproblemowe znalezienie Otelu. Próba nabycia piwa zakończona porażką (jest sprzedawane do 24:00).

map_1

Następnego dnia na śniadanie notorycznie tu spożywana zupa. I kawa w jednej z licznych knajpek. Właściciel knajpki, w której pijemy kawę wydaje się naprawdę szczerze zadowolony, że zagościli u niego ludzie z zagranicy. Na oko jest mniej więcej w naszym wieku. Bardzo dużo z nami rozmawia tyle, że… po turecku. Próbujemy angielskiego (niestety brak mu nawet podstaw), niemieckiego, rosyjskiego – niestety nic. A szkoda bo naprawdę chciał z nami nawiązać kontakt. W końcu językiem kalamburowym…. udaje się nam dojść do porozumienia. Bardzo poleca nam odwiedzenie pobliskiej wioski: Cumalıkızık. Z jego prób tłumaczenia wynika, że to bardzo ważne i ładne miejsce. Szybki rzut oka do internetu i okazuje się, że faktycznie jest to historycznie ważne miejsce: tu rodziło się imperium Ottomańskie, podobno jest zachwycająca architektonicznie i brak tam póki co zmasowanego ruchu turystycznego. Niedawno została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W głosowaniu, zwolennicy zboczenia 10km z trasy by odwiedzić wioskę przegrywają niestety więc ruszamy prosto w kierunku polski.

Po około 70 km jazdy na północ od Bursy jesteśmy już nad Morzem Marmara. Zaczęły się pojawiać znaki na różne promy, jakkolwiek kompletnie wcześniej nie zakładaliśmy korzystania z promu (mając w pamięci ceny promów do Grecji, do Szwecji itp) pod wpływem chwili postanowi skręcić do jednej z przystani, żeby przynajmniej zapytać.

Okazuje się, że prom jest bardzo przystępny cenowo: 60TL za samochód z pasażerami (czyli po około 20zł od osoby), płynie raptem 30 minut, a oszczędzamy dzięki niemu 120km i prawie półtorej godziny jazdy. A do tego za chwilę odpływa. Rewelacja.

http://www.istanbullines.com

prom_2

Prom_1

Map_3

Praktycznie cały ten odcinek wybrzeża to port. Ruch statków i promów naprawdę duży.

20140827_114151_Richtone(HDR)_1

20140827_114620_Richtone(HDR)_1

20140827_114843_Richtone(HDR)_1

Kawałek po zjeździe z promu utykamy na obwodnicy Stambułu. W sumie miasto objeżdżamy ponad 3 godziny. Po wydostaniu się z niego potrzebuję przerwy za kierownicą. Odbijamy kilka kilometrów od autostrady z zamierzeniem zamoczenia przynajmniej nogi w Morzu Marmara. Kończy się to normalną kąpielą. Naprawdę potrzebna już była po skwarze z obwodnicy. Tym bardziej, że mamy jechać całą noc i przynajmniej cały następny dzień.

Prowadzę od wyjazdu z Bursy ciągiem do około 03:00 nad ranem. Na autostradzie za Bukaresztem za kierownicę wsiada o. Rano przerwa na stacji należącej do Gazpromu gdzieś między jednymi, a drugimi górami i ponownie wsiadam za kierownicę.

20140828_101451_Richtone(HDR)_1

Część grupy obawiająca się czy zdążymy wrócić do polski zdecydowanie odżyła widząc raptem około 1000km do przejechania. Pada więc propozycja żeby wypić jedno ostatnie wieczorne piwo wakacyjne gdzieś za granicą –  czyli zrobić jeszcze jedne nocleg skoro mamy zapas czasu. Pada na Węgry – na chybił trafił wylosowaliśmy camping Castrum w miejscowości Hajdúböszörmény. Pasuje nam o tyle, że damy radę dojechać tam późnym popołudniem. A z kolei wyjeżdżając stamtąd następnego dnia rano do polski damy radę dotrzeć koło 22:00.

Trochę zapominamy, że ponownie mamy do przejechania drogę w górach z ruchem wahadłowym w Rumunii. Drogę od której zaczął się niedoczas ciągnący się i rosnący przez cały nasz wyjazd. Drugi raz w Rumunii i drugi raz sprawia na mnie, bardzo dobre wrażenie – autentycznie chętnie bym tu wrócił żeby powłóczyć się po górach i tych wszystkich wioskach. O miastach niczego nie jestem w stanie powiedzieć ponieważ oprócz koszmarku w postaci Baile Felix żadnego nie widziałem.

Oczywiście docieramy na camping później niż zakładaliśmy ale jednak jeszcze za dnia. W mojej opinii to najsłabsza miejscówka jaką mieliśmy od początku wyjazdu. To znaczy samemu campingowi w teorii niczego nie można zarzucić: idealne, obszerne, sterylnie czyste i estetyczne prysznice i wc, idealnie wydzielone parcele na namioty/przyczepy, idealnie wypielęgnowana zieleń, obsługa mówiąca po angielsku. Wszystko jest tam tak idealne, że ma się ochotę wiać natychmiast i jak najdalej. Cesarstwo austro węgierskie musiało być tworem, w którym najwięcej na świecie ludzi umierało z nudów. Na szczęście towarzystwo ważniejsze niż miejsce więc wieczorne piwo jest jak zwykle super. Wcześnie jednak padamy po jeździe dzień i noc.

Dla desperatów adres campingu: http://www.castrum.eu/en/hajduboszormeny – szczerze polecam jeśli ktoś skończył 300 lat i uważa, że cesarstwo austro węgierskie to najpiękniejszy okres w dziejach ludzkości.

W sumie jadąc ciągiem dojechaliśmy z Bursy w Trucji za Debrecen na Węgrzech (ponad 1500km):

map_0

Pobudka bez pośpiechu i przed 10:00 jesteśmy już w drodze. Na przekór części grupy obawiającej się czy zdążymy do polski, do wa-wy dojeżdżamy przed 23:00

I to by było na tyle samego wyjazdu. Spróbuję jeszcze wrzucić jakieś podsumowanie z grubsza kwestii technicznych.

PWA Windsurfing World Cup – Alaçatı (p.)

Z Taşucu (camping Akcakil) ruszamy późnym popołudniem następnego dnia by zdążyć dotrzeć na 26.08.2014 na rozpoczęcie zawodów w slalomie z cyklu World Cup PWA Windsurfing w Alaçatı.

Mieliśmy tą część Turcji przejechać południowym wybrzeżem ale po mozolnej jeździe na początku riwiery (zatłoczone miejscowości przechodzące jedna w drugą) i obawy części grupy czy zdążymy wrócić do Polski (mamy ponad 3500km do Warszawy) decydujemy się odbić w głąb lądu licząc na szersze drogi i co za tym idzie mniejszy ruch.

I znowu góry… właściwie od wjazdu do Rumunii ponad dwa tygodnie temu większość czasu spędzamy w górach (i to rzadko poniżej 1500 m.n.p.m.). Co ciekawe mimo przejechania w ten sposób jak do tej pory około 7500km nie przestają zachwycać – ani razu nie wyglądały podobnie. Jedziemy wąwozem wzdłuż rzeki Göksu, na której w okolicy miejscowości Silfike zatrzymała się III krucjata. Przyjmuje się, że bezpośrednią przyczyną zakończenia tego chwalebnego przedsięwzięcia było utonięcie cesarza Barbarossa w trakcie kąpieli właśnie w rzece Göksu (kąpiele jak się okazuje mają więcej zalet niż by się z pozoru wydawało…).

O świcie docieramy na turecki południowo zachodni brzeg morza śródziemnego

20140826_061828_Richtone(HDR)_1

A koło 07:00 jesteśmy w Alaçatı. Wygląda jak każda miejscowość nad morzem śródziemnym znanego nam świata zachodniego: czysto, estetycznie i przyjemnie. Po prawdziwych i pełnych życia nadmorskich miastach północno wschodniej Turcji dla mnie chyba jednak trochę tu nudno i sztucznie.

20140826_073238_Richtone(HDR)_1

 pogrążona we śnie baza zawodów PWA

Wracamy do Alaçatı na śniadanie. Potem znów w okolicę bazy PWA. Śpimy chwilę na plaży ale przegania nas słońce. Poza tym na www.pwaworldtour.com pojawiają się komunikaty o skipper’s meeting i planowanej godzinie rozpoczęcia regat.

20140826_130457_Richtone(HDR)_1

tablica ze skipper’s meeting: kto z kim, w którym wyścigu, rozstawienie trasy slalomu

Przyglądamy się całemu temu zamieszaniu związanemu z regatami. Plaża w ogromnych slalomowych żaglach. Wszędzie kręcą się zawodnicy, obsługa i zwykli ludzie. Zawodnicy co chwilę schodzą na wodę by zrobić rozgrzewające halsy.

Wyławiamy wzrokiem bohaterów znanych do tej pory wyłącznie z filmów windsurfingowych. Jest jedna z dwóch (oprócz Robby Naish’a) najważniejszych postaci współczesnego windsurfingu, w naszej działce to człowiek legenda: Björn Dunkerbeck, na żaglu numer: SUI-11 (do 2013 roku 41 razy zdobył tytuł Mistrz Świata w pucharze PWA). Jest również Josh Angulo CV-1 (wariat i pijak kilka lat temu, a obecnie właściciel centrum windsurfingowego marzenie na Cabo Verde i producent własnej marki desek), Micah Buzianis USA-34 (fantastycznie pływający ale od zawsze kosmicznie spięty i od zawsze przez to mijający się z miejscem na pudle), Steve Allen AUS-0 (naturalizowany polski Australijczyk, który nadal jest świetnym zawodnikiem mimo, że polskę przyjął za drugi dom i uwielbia polaków), Antoine Albeau F-192 (aktualnie najważniejszy na świecie zawodnik jeśli chodzi o slalom). Jest też rewelacyjnie pływający Maciek Rutkowski POL-23 (który bidny za każdym razem zalicza wysokie miejsce… ale w Losers Final). Cieszy duża obsada dziewczyn (po marnych kilku latach w końcu coś drgnęło) rozpoznajemy zawsze uśmiechniętą, z burzą kręconych włosów Sarah-Quita Offringa z Aruby ARU-91.

20140826_130558_Richtone(HDR)_1

pwa-carter

zdjęcie wypożyczone ze strony PWA: http://www.pwaworldtour.com

Po zobaczeniu jak rozstawiona jest trasa slalomu, dopasowaniu tego do kierunku wiatru i topografii typuję miejscówkę, z której wg. mnie najwięcej będzie widać – końcówkę falochronu/wejścia do portu. Przebijamy się tam przez teren luksusowego ośrodka z minami „ja służbowo, na statek” dzięki czemu obsługa trochę zdezorientowana nie reaguje. Po dotarciu na miejsce od razu wiadomo, że dobrze trafiliśmy – oprócz nas siedzą tam wyłącznie fotografowie obwieszeni obiektywami. Kto jak kto ale oni dokładnie wiedzą skąd najlepiej wszystko widać.

ALACATI_TRASA

I widok faktycznie mamy genialny – siedzimy kilka metrów od pierwszej boi, na której toczy się największa walka o miejsca. Zawodnicy z niesamowitą prędkością pędzą wprost na nas. Najpierw słychać charakterystyczny dźwięk dechy w pełnym ślizgu (końcówka rufy ledwie ślizga się po powierzchni wody). Potem świst wiatru w żaglach. Wszystkie te dźwięki narastają i zmieniają się wraz ze zbliżaniem zawodników.

przód pwa

zdjęcie wypożyczone ze strony PWA: http://www.pwaworldtour.com

Potem slalomowa rufa na boi na pełnej prędkości. Przekrzykiwania zawodników kto ma pierwszeństwo, charakterystyczny trzask przerzucanego slalomowego żagla kamberowego i wyjście ze zwrotu – w przypadku najlepszych również na pełnej prędkości. Dopiero połączenie namacalnej wręcz prędkości, dynamizmu z dźwiękami i odczuciem silnego wiatru powoduje, że oglądanie slalomu staje się ciekawe. Tak, oglądanie zawodów na ekranie i na żywo to jednak dwie różne, nie mające ze sobą nic wspólnego rzeczy.

boja_PWA

zdjęcie wypożyczone ze strony PWA: http://www.pwaworldtour.com

20140826_133114_Richtone(HDR)_1

20140826_141708_Richtone(HDR)_1

20140826_134008_Richtone(HDR)_1

allen_war_wounds

jest wojna, są ofiary – nie zastąpiony Duckt Tape – Steve Allen na szybko się „posklejał”

Wiatr dopisuje (na około koło 20kn) choć jest dość nierówny (jak na złość w jednym z heatów naszemu bohaterowi Björnowi wiatr zdycha na wyjściu ze zwrotu, a jako że ciężki z niego już gość wypada ze ślizgu przegrywając ten wyścig, choć przeganiając Maćka Rutkowskiego w ostatniej chwili. A Maciek oczywiście wylądował w Loser’s Final). Kolejne heat’y są puszczane jeden za drugim. Nawet nie wiem kiedy mija czas, można na to patrzeć bez końca. Dziewczyny zgodnie z umową delikatnie dają znać, że czas się zbierać – trzeba wracać do Polski – mamy do przejechania około 2500km.

A jeśli chodzi o naszych bohaterów… choć pływają imponująco i widać „lata melanży, trzy dekady w branży” to najwyższy czas by wycofali się już pozostawiając miejsce młodym. Co zresztą potwierdza wynik młodej Sarah-Quita Offringa!

Utyło im się i zestarzało. Lepiej by zrobili promując windsurfing, a startować powinni…. ale poza konkurencją – bo to jednak niesamowicie motywujące ścigać się z gościem, który 41 razy był mistrzem świata i nadal genialnie pływa.

Zawody w Alaçatı trwały w sumie od 26 do 31 sieprnia 2014. Nam udało się zobaczyć tylko dzień pierwszy ale i tak było warto!

Nasi bohaterowie zajęli na 59 startujących miejsca odpowiednio:

2. Antoine Albeau F-192

7. Josh Angulo CV-1

15. Björn Dunkerbeck SUI-11

16. Micah Buzianis USA-34

18. Steve Allen AUS-0

29. Maciek Rutkowski POL-23

1. Sarah-Quita Offringa ARU-91.

A dla bardzo zainteresowanych więcej zdjęć z zawodów na stronie PWA: http://www.pwaworldtour.com/index.php?id=2063&tx_pwagallery_pi1%5BcurrentPage%5D=1&cHash=3d2c084074bc546f2ea05707fffa4c2e

Czas ruszać. Powrót przez bałagan tym razem szkółkowo-ośrodkowo-nie wiadomo jaki (dwa słowa na ten temat: miejsce trochę mnie zawiodło pod kątem potencjalnego wyjazdu windsurfingowego. Duży tłok w około i na wodzie. Dużo lansu, szpanu, zadęcia i ogólny irytujący harmider. Brak tu tego niewymuszonego luzu, który tak lubię w windsurfigu i wokół niego. Do tego naprawdę chłodna woda. Specjalnie na dechę do Alaçatı bym nie przyjechał. Przy okazji objazdówki, która od dawna chodzi mi po głowie, a i owszem).

20140826_153629_Richtone(HDR)_1

Ostatni rzut oka na zatokę z toczącymi się zawodami

20140826_155239_Richtone(HDR)_1

I w drogę…

Wschód Turcji: Doğubeyazıt – Van – riwiera turecka ale… (p.)

Od początku wyjazdu miałem idée fixe trochę bez sensu – zobaczyć Ararat (5137 m n.p.m.).

Kontrowersyjną górę (a właściwie nieczynny wulkan), która chyba lepiej gdyby nie istniała. Symbol konfliktu Armenia/Turcja. Hołubiony do granic możliwości i absurdu w Armenii (papierosy Ararat, piwo Ararat, co druga nazwa czegokolwiek zawiera słowo Ararat, zresztą i u nas Armeńskie knajpy z reguły nazywają się Ararat) i niewspominany w Turcji Ararat. Przez ludzi uprawiających myślenie magiczne uważana za miejsce lądowania Arki Noego (przewodnik po Turcji pewnego wydawnictwa uważającego się za poważne orzekł z pewnym zakłopotaniem, że na szczycie nie odnaleziono jednak dowodów potopu…). Z relacji naocznego świadka wiadomo mi, że na górze faktycznie jest coś na kształt łodzi – a konkretnie jest to zastygła lawa przypominająca kształtem łódź, co w sumie niezbyt dziwi na szczycie wygasłego wulkanu.

Do niedawna leżała na terytorium Armenii (a Armenia właściwie istnieje „od zawsze”; jest „prastara” – oj biednie przy tym wygląda nasza „wzniosła” historia: Yerewan istniał prawie 2000 lat przed powstaniem naszego państewka. Innymi słowy gdy tu błąkaliśmy się bez celu ubrani w skóry niedźwiedzie wydając z siebie niezbyt artykułowane dźwięki oni mieli za sobą 2000 lat rozwoju i ustroju). Obecnie leży na terytorium Turcji.

Mamy więc trwający konflikt Armenia/Turcja (formalnie kraje są w stanie wojny, stąd też brak przejść granicznych między nimi) i są ku temu powody: niedawna (pierwsza Wojna Światowa) Rzeź Ormian – uznawana za pierwsze ludobójstwo – zainicjowana przez młodoturków, z których z kolei wywodzi się Atatürk.

A Atatürk w Turcji to „instytucja”. Jest wszędzie, w każdym lokalu, każdym urzędzie. Patrzy w czapie z barana z zapalniczki z mówiącym wszystko podpisem „1881 –  ∞”. To jemu Turcja zawdzięcza wszystko. To on oddzielił Państwo od religii (nie zapominając jednak, że Turków może połączyć tylko religia, więc choć są najbardziej liberalnymi muzułmanami to jednak w naszym pojęciu nadal pozostają konserwatywni) mając świadomość, że jest to krok niezbędny by kraj stał się nowoczesnym. To on „jednego dnia” zastąpił alfabet arabski, łacińskim. To jemu Turcja zawdzięcza to, że jest nowoczesna i jest potęgą w regionie (i szczerze mówiąc dużo jej bliżej do zachodu niż nam). Stosunek Turków do Atatürka rodzi naturalne skojarzenia ze stosunkiem Tajów do króla Bhumibola Adulyadej’a – postacie te są jak dogmaty, których nigdy się nie kwestionuje.

I tak jak historycznie bez cienia wątpliwości Ararat należy do Armenii tak współcześnie Armenii już „nie ma”, jest za to Turcja…

 

Mamy więc na zewnątrz ponad 30⁰C, praktycznie bezchmurne niebo i jedną górę, na której szczycie leży śnieg, a wokół zbierają się chmury.

20140823_091627_Richtone(HDR)_1

20140823_092954_Richtone(HDR)_1

20140823_093008_Richtone(HDR)_1

 

Nie wiem czy na zdjęciach to widać ale robi wrażenie.

 

Doğubeyazıt

Nie ma co ukrywać jest po prostu dziurą. I na tym polega jego urok. Dwie na krzyż, zakurzone, pełne ruchu i zajęte swoimi sprawami ulice. Jest po prostu wschodnie i nie ma w tym nic złego. Jest miastem granicznym z Iranem. To tu jest największe przejście graniczne (Bazargan – Iran) między tymi dwoma ogromnymi (i bardzo istotnymi) krajami. „Zachodnich” turystów tu niewielu – ich Doğubeyazıt interesuje wyłącznie z dwóch powodów:

1. Ararat – stąd są organizowane wyprawy na szczyt

2. Granica z Iranem

Mnie interesowało z obydwu. Mam nadzieję, że tu wrócę albo ze względu na Iran (albo przynajmniej Ararat).

 

Van

Właściwie chodziło o zobaczenie jednego z trzech „mórz” Armenii (Sewan w Armenii widzieliśmy, Urmia w Iranie musi poczekać). Jezioro sodowe, z pH prawie 10. Pranie można robić bez detergentów. A jednak coś tam żyje – 1 gatunek ryb. Zamoczyliśmy nogę, wypiliśmy kawę z moki, nacieszyliśmy oczy:

20140823_142320_Richtone(HDR)_1

 

20140823_124047_Richtone(HDR)_1

 

20140823_124122_1

 

20140823_163522_Richtone(HDR)_1

 

20140823_160552_Richtone(HDR)_1

 

 

I ruszyliśmy na obiecaną riwierę ale turecką, a nie turecko – europejską. A dokładniej na część z widokiem na Syrię, Liban i Cypr.

Obiecałem przynajmniej jeden nocleg nad morzem śródziemnym w idyllicznych warunkach. I z tym szczerze mówiąc miałem największy stres z całego wyjazdu – kompletnie nie miałem pojęcia czy na południowym wybrzeżu Turcji istnieją miejsca nieskażone masową turystyką. Miejsca niezobowiązujące i „wyluzowane”; z pięknym widokiem, ciepłą, krystalicznie czystą wodą o błękitnym kolorze.

Hmm… początek nie mógł być gorszy: całonocna jazda z Kars. Poranek nad morzem Śródziemnym zaczęliśmy wykończeni. Wśród masowej tureckiej jednak turystyki. Miejscowości płynnie przechodzące jedna w drugą. Uderzająco nieciekawe i podobne do siebie. Wszystko obsadzone budynkami ścigającymi się, który będzie wyższy. Ręczniki suszące się na każdym balkonie. Tłumy ludzi w klapkach i boardshortach. Na każdym straganie naręcza „akcesoriów pływackich” – koła i rękawki we wszystkich możliwych kolorach i wzorach. Pewną ciekawostką były Panie w pełnych muzułmańskich strojach kompielowych – przy całym szacunku dla Islamu, wygląda to kuriozalnie – ot zmokła żałosna kura. Na domiar złego ponad 30⁰C i chyba ze „150%” słonej, oblepiającej wilgotności. Miałem co prawda wcześniej wytypowany (trochę w ciemno) camping ale po wstępie nie miałem już żadnej nadziei i zastanawiałem się tylko jak będę w stanie wynagrodzić obiecaną chwilę wytchnienia w pięknym otoczeniu. No cóż, pierwsza reakcja na „mój” camping…

 

20140824_095300_1

 

…pierwsza reakcja – ale tak naprawdę a. po prostu była wykończona po całonocnej jeździe i małej porannej przygodzie za kierownicą więc doceniła dopiero po drzemce.

A wyglądało to tak:

20140825_094252_Richtone(HDR)_1

 

20140825_145712_Richtone(HDR)_1

 

20140825_112633_Richtone(HDR)_1

 

20140825_094121_Richtone(HDR)_1

 

 

Wieczorne piwo również było, co prawda to morze śródziemne ale nad maramra nie będzie okazji więc pijemy jedno (ale naprawdę duże) na zaś:

20140824_222327_LLS_1

 

 

Sam camping rewelacja! Dostaliśmy fantastyczną miejscówkę na namioty: na tarasie tuż nad wodą, pod drzewem oliwnym, które osłaniało nas od słońca. Pod oliwką, między namiotami mieliśmy stół z ławami i widokiem wprost na morze – przyjemnie w takich okolicznościach spożywało się zarówno wieczorne piwo jak i śniadanie.

Camping był wszystkim (ani mniej ani więcej) czym powinien był być wedle moich oczekiwań camping nad morzem śródziemnym. Mały, kameralny i czysty. W oddaleniu od miasteczka. Woda nawet jak na moje standardy dość ciepła (dziewczyny twierdziły, że je jest gorąca ale co one wiedzą o życiu), krystalicznie czysta i o zniewalającym niebieskim kolorze. Po pływaniu natryski ze słodką wodą. Prysznice czyste z ciepłą (raczej niepotrzebnie w tej temperaturze) wodą. Kompletnie bezpretensjonalna niewielka knajpa z widokiem z tarasu na morze. Piwo, Yeni Raki i bardzo smaczne jedzenie (kofta rewelacyjna). Naturalnie uśmiechnięta nie narzucająca się obsługa. Oprócz nas były ze dwa campery, ze cztery przyczepy campingowe i jeden namiot. Kilka rodzin w bungolow’ach bliźniakach. Żadnych dyskotek, wrzasków pijaństwa. Idealnie na odpoczynek na jeden maks dwa dni.

Z tego co widziałem na własne oczy, zdjęcia z ich www nie obiecują gruszek na wierzbie, a wręcz w rzeczywistości jest nawet troszkę lepiej: www.akcakilcamping.com

akcakil_1

 

Akcakil_2

 

 

A następny punkt programu to coś dla o. i dla mnie…

Wschodnia granica Turcji – droga do Kars (p.)

Przymusowa zmiana przejścia granicznego Turcja/Gruzja oprócz oczywistych wad (dodatkowe kilometry, zmęczenie i ten cholerny niedoczas) miała jak się okazało pewną „zaletę”: Ilgar Dağı (2918 m.n.p.m) i przełęcz Ulgar Geçidi (2550 m.n.p.m.).

W zapadającym zmroku, sukcesywnie spadającej temperaturze, w co chwilę gwałtownie spływających z góry chmurach, na szutrowej drodze panowała raczej złowieszcza atmosfera. Dodatkowo potęgowana wysokością, wszechobecnymi tyczkami śniegowymi wyznaczającymi granicę drogi w zimie i świadomością ledwie widocznych ogromnych przestrzeni wokoło.

20140822_191715_Richtone(HDR)_1

w najwyższym momencie byliśmy nawet wyżej, na 2650 m.n.p.m (przynajmniej wg. GPS)

Gdy wydawało się, że wyobraźnia ma już wystarczająco bodźców, przy jednym ze zjazdów usłyszeliśmy niski, miarowy pomruk. Przy słabej widoczności, ogromnych przestrzeniach w około wydawał się zabawnie absurdalny tym bardziej, że jedyne do czego mogłem go dopasować to do dźwięku wydawanego przez potężne niskoobrotowe silniki starych amerykańskich ciężarówek.

Po chwili z niepokojem skonstatowałem, że zawiśliśmy gdzieś w czasie… na przeciwko powoli z chmur wyłaniał się konwój majestatycznie pnących się MACK’ów, Kenworth’ów i Peterbilt’ów. Jakby właśnie wyjechały z filmu Sama Peckinpah’a „Convoy” z 78′ roku. Coś kompletnie nierealnego i kompletnie zbijającego z tropu każdy w miarę racjonalnie funkcjonujący umysł. Autentycznie poczułem się zakłopotany „rzeczywistością”, tym bardziej że nigdzie w zasięgu wzroku nie dało się dostrzec żadnych wskazówek dających pewność co do czasu – żadnych oznak współczesności (samochodów, masztów telekomunikacyjnych, latarni, budynków: kompletnie niczego co sugerowałoby, jaki rok aktualnie mamy), wyłącznie pusta przestrzeń w mroku i chmurach. I góry wokoło. Może to i głupie ale chwila niepewności (i to nie taka krótka) była, przynajmniej u mnie.

Zdjęcia nie mam, prowadziłem w takim szoku poznawczym, że nie pomyślałem nawet by choćby na moment wyciągnąć telefon z uchwytu i na szybko zrobić jakiekolwiek zdjęcie. A może to i lepiej – na dłużej to zapamiętam.

 

No cóż… w Turcji na 2500 m.n.p.m. udało mi się zobaczyć i usłyszeć (a właściwie poczuć ze względu na niepowtarzalny dźwięk Diesli Cummins’a i MACK’a) jedną z niewielu rzeczy dla których chciałbym wybrać się do US – amerykańskie heavy trucks z początku lat 70’tych. Coś co kompletnie bez sensu zapamiętałem z wyczekiwanego z niecierpliwością w dzieciństwie „kina nocnego” w TVP. Konfrontacja zdecydowanie nie zawiodła moich oczekiwań choć to raczej rzadki przypadek. Dziwne.

 

Mack_4

 

convoy

tak konwój wyglądał w filmie

 

Mack_1

tak wyglądał w w Iranie w latach 70’tych

 

Mack_0

Mack_05

a tak wygląda dziś – uderzająca zmiana…

 

Następnego dnia w Doğubeyazıt udało mi się wypatrzyć dokładnie ten sam model MACK’a, którym jeździł Kris Kritofferosn w filmie: RS700L’s (zbliżony do zielonego na powyższym zdjęciu choć ten jest nawet starszy, w filmie czarny).

 

A teraz odarcie z szat tajemniczej historii:

Iran jest pełen starych amerykańskich ciężarówek. I nieprzypadkowo pochodzą właśnie z początku lat 70’tych – do czasu rewolucji 79′ współpraca US/Iran układała się w najlepsze (a w każdym razie po myśli US). Potem już niekoniecznie… ale o tym jak wrócę z Iranu o ile kiedykolwiek do niego dotrę.

 

Kresy wschodnie… i morze (a.)

Po krótkim odpoczynku i zjedzeniu na śniadanie zupy w „döner salonie” pod naszym „otelem” ruszyliśmy do Degubayazit, miasta przy granicy z Iranem i bazy wypadowej na Ararat. Najpierw jechaliśmy przez bezkresne pustkowie, na którym mineliśmy się z dwójką turystów na rowerach. Potem w oddali zaczeła majaczyć góra. Robiła wielkie wrażenie z racji swojego trójkątnego kształtu oraz śniegu na czubku, im bliżej miasta tym lepiej było ja widać.
image

Samo Degubayazit nie było zbyt piękne i dominowała w nim raczej parterowa zabudowa. Pierwszy raz też napotkaliśmy tam pałętające się bez celu i żebrzące dzieci. W całej wschodniej części Turcji regularnie były też rozmieszczone posterunki wojskowe, obłożone workami z piachem i zasiekami.
Dalsza trasa prowadziła do jeziora Van. Jest to słone jezioro o mocno zasadowym odczynie, więc woda wydaje się śliska. Ma też piękny lazurowy kolor i położone jest bardzo malowniczo. Objeżdżaliśmy je południowym brzegiem i chcieliśmy znaleźć odludny i niezaśmiecony skrawek by się wykąpać i odpocząć chwilę. Oczywiście nic z tego nie wyszło, brzegi były raczej zagospodarowane lub skaliste, do tego gwarne miasto Van z knajpkami nad wodą, przypominające te nad morzem Czarnym. Pozostało nam tylko zamoczenie stopy:)
image

Pomkneliśmy dalej prosto nad Morze Śródziemne, w nocy przejechaliśmy Tygrys w mieście Diyarbakir, skąd podobno pięknie widać antyczną doline „żyznego półksiężyca”. 
Gdy zjechaliśmy wreszcie na wybrzeże naszym oczom ukazało się prawdziwe turystyczne piekiełko. Masa hoteli, ośrodków, apartamentów na wynajem itd, ludzie na ulicy w kąpielówkach i z ręcznikami, ogromny tłok na plażach, miasto płynnie przechodzące w misto. Mieliśmy wytypowany w internecie kemping tuż za miastem Silifke. Jechaliśmy tam lekko niespokojni ale okazał się on strzałem w dziesiątke. Kameralny bez tłumów, z oliwnymi drzewkami pod którymi rozbiliśmy namioty. Krystalicznie czysta i ciepła jak zupa woda, biała kamienista plaża pozwoliły nam wypocząć przed dalszą trasą.
A.
image
image

Powrót do Turcji (a.)

Do Gruzji wjechaliśmy maleńkim przejściem na wysokości 2 tyś. metrów. Ogólnie byliśmy na jakimś wielkim płaskowyżu, który miał się ciągnąć jeszcze bardzo długo. Ta część Gruzji wyglądała jeszcze inaczej, krajobraz był rolniczo-pasterski, w wioskach zwracały uwagę stosy suszących się krowich placków (opał czy budulec?)
image

image

Następnie zaliczyliśmy wielką wtopę, bo przejście do Turcji które było blisko i bardzo nam pasowało okazało się nieczynne. Panowie pogranicznicy wyglądali na zdziwionych i mocno rozbawionych, a my musieliśmy jechać prawie 100 km do następnego. Droga prowadziła bajeczną doliną rzeki miedzy zielonymi górami, co nieco rękompensowało opóźnienie. Przejścia Turecko-Gruzińskie są tylko 2, jednym wiechaliśmy, a drugim wyjechaliśmy 🙂
image

Było ono zaskakująco małe, samochodów osobowych tyle co nic, troche irańskich tirów. Po drugiej stronie trochę zrzedły nam miny, bo czekaliśmy na wspaniałe tureckie drogi i nadrobnienie opóźnień, a okazło się że jesteśmy w jakiejś najdzikszej części Turcji, wysoko w górach, a droga jest kręta i dziurawa niczym po sąsiedzku.
Udało nam się dojechać do miasta Kars. Po drodze widzielismy sporo irańskich tirów jadących na granice, jurty na górskich pastwiskach, zaawansowane rozbudowy drogi. Najwyższa wysokość jaką pokazała nasza nawigacja to było 2560 m, a temperatura spadła tam chyba do 10 stopni.
A.
PS. W Turcji jest problem z kawą i połowa naszej drużyny, która jest uzależniona ma z tym problem hehe 😉 U nas na każdej stacji benzynowej i w większości knajp jest kawa z ekspresu, a tutaj pije się herbate 🙂 Na stacjach kawy brak zupełnie, co jest upierdliwe gdyż my samochodem. W lokalach jest kawa turecka, czyli bardzo drobno zmielona i gotowana w garze, jej smak jest podobno… inny. I nie da się zamówić kawy z mlekiem, nie funkcjonuje w ogóle takie coś. Wybierającym się polecamy zabrać torbe cukierków kopiko na czarną godzinę. Inaczej będzie duże ryzyko obserwacji wszelakich objawów głodu kawowego.

Armenia (a.)

Niewielką granice gruzińsko armeńską przekroczyliśmy bez problemów, około pół godziny trwało wypełnienie papierków, uzyskanie pieczątek i opłacenie ichniejszej winietki. Kwity były sprawdzane przy zjeździe z granicy więc nie da się bez tego wjechać. Górzysty kraj, który się rozpostarł przed nami wydawał się zupełnie inny od Gruzji. Malowniczą drogą udaliśmy się nad leżące na 1900 m n.p.m. jezioro Sevan. Ruch był mały, kierowcy kulturalniejsi, więcej starych samochodów, przy drodze sporo zajazdów.
image

Nad jezioro dotarliśmy zbyt późno by szukac noclegu na dziko, zadowolilismy się dość sympatycznym osrodkiem ze starymi domkami kempingowymi, piaszczystą plażą i bez śmieci (ale bez prysznica, pan polecał mycie w jeziorze). Było przyjemne 18 stopni.
Rano objechaliśmy jezioro napawając sie widokami z jego dzikiej strony, gdzie brak było drogi, nad rozgrzanymi polami szybowały drapieżne ptaki, a lokalni pasterze strzegli swych stad. W innej części widzieliśmy bardzo posępne porzucone lub niedokończone poradzieckie ośrodki wczasowe, często ogromne. Ogólnie spodziewaliśmy się większego zagospodarowania turystycznego wokół jeziora.
image

Po południu dotarliśmy do Erewania, gdzie nocowaliśmy w hostelu. Nie było to może miasto tak spektakularne jak Tibilisi, ale gwarne i przyjemne, wieczorem lokale i ogródki tętniły życiem, na ulicach widać było wiele pięknych dziewczyn. Bardzo miłe były też źródełka z pitną wodą na ulicy (gorąc!).
Poranny wyjazd ztego miasta oznaczał początek powrotu do domu. Skierowaliśmy sie z powrotem do Gruzji, jako że z Armeni do Turcji przejść brak. Po drodze objeżdżaliśmy górę o wysokości 4 tyś, najwyższą jak do tej pory.
A.